Wednesday 6 October 2010

Szamani i trupy

Pojechałem koleją do jakiegoś azjatyckiego kraju który był dość nietypowy. Kraj położony wśród bagien, rzek i cieków wodnych. Zamieszkały przez ciemnoskórych Azjatów wyznających szamanistyczną religię pełną wiary w duchy i czary. Zabudowany prostokątnymi glinianymi domkami w stylu starożytnej Palestyny pomalowanymi od fundamentów po dachy kolorowymi wzorami ochronnymi przed duchami i czarami.

Zamieszkałem w jednym z takich domków, dużym lecz w żałosnym stanie, razem z kuzynką - tubylką i jej niestabilnie zmarłą babcią. Znaki ochronne na tym domku były już stare i wytarte i nie do końca działały, więc babcia czasem budziła się jako miła tłusta staruszka z poważną sklerozą, czasem jako świadome i przyjazne zombie a czasem jak wrogi i niebezpieczny demon - trzeba było z nią uważać. Gościnnie zamieszkiwały u nas (lub były stałymi gośćmi) dwie dziewczyny - duchy. Jedna (młoda blondynka z włosami spiętymi w kok) była młodą anielicą na praktykach, odpowiedzialną, poważną i nieco czepialską. Druga (czarnowłosa chudzinka stylizująca się na wojującą anarchistkę) była trochę złośliwą lecz radosną i przyjazną wróżką/elfką.

W tym towarzystwie robiliśmy dwie rzeczy - w dzień chodziliśmy do szkoły a w nocy prowadziliśmy ukrytą wojnę z armią nieumarłych wyprodukowaną w Chinach.

Była to komunistyczna szkoła podstawowa. Intensywnie walczyła z wszelkim zabobonem. Dlatego dziewczyny - duchy udawały tam ludzkie dziewczynki i starały się nie używać magii i nie unosić nad ziemią etc. Było to ogólnie bardzo zabawne. Nauka krzaczków szła mi nieźle.

Chińska armia płynęła cichaczem nocą dżonkami przez rzeczki i bagna. Składała się z mnóstwa nieumarłych uzbrojonych w starożytną broń i żywej kadry oficerskiej uzbrojonej współcześnie. Z pomocą dziewczyny-ducha-elfki sabotowaliśmy ich jak się dało - czyli w sumie bardzo nieskutecznie. Ot, od czasu do czasu udawało się zastrzelić ze snajperki jakiegoś oficera.

W międzyczasie tubylcy zorganizowali jakieś uroczystości na cześć naszej babci i innych potężnych zmarłych. Impreza odbywała się na cmentarzu, w dwóch równoległych rzeczywistościach. Cmentarz w połowie był tubylczy a w połowie był tradycyjnym polskim cmentarzem katolickim ze sporymi grobowcami z udawanego czarnego marmuru.
W jednej rzeczywistości na imprezie byli głównie Europejczycy. Chodzili po chrześcijańskiej części cmentarza pełni powagi, odmawiali "wieczny odpoczynek" i palili znicze a po tubylczej części cmentarza deptali groby i rozmawiali swobodnie.
W drugiej rzeczywistości tubylcy urządzili kolorowe nocne świętowanie z tłumem ludzi, jedzeniem, alkoholem i ogniskami - wszystko na cmentarzu. Modlili się do duchów i demonów i mieli jakieś prelekcje i przywoływali jakieś upiory. Do grobów chrześcijańskich przystawiono krzesełka i zrobiono bufet i szwedzki stół. Swobodnie przemieszczałem się między światami, szukając miejsca w którym nie czuję się głupio i świętokradczo.

Z tej imprezy nic nie wynikło. Następnego dnia po rzewnych pożegnaniach wsiadłem w pociąg i pojechałem do Polski.

No comments:

Post a Comment